Dziś Chochlik dołączyła do zacnego grona małych terrorystów i rozpoczęła resocjalizację w przedszkolu :D
Ile ja się naczytałam i nasłuchałam- że będzie płacz, tragedia, że będzie tęsknić, że trzeba na krótko, tylko na kilka godzin, jakieś tygodnie adaptacyjne, że w ogóle moje dziecko przeżyje życiową traumę i załamanie nerwowe.
Na szczęście Chochlik tego nie czytała i nie słuchała :D
Młode wstało o 6:45 ze słowami "Mama, wyspałam się, chodźmy do przedszkola!"
Obejrzała obowiązkową Dorę, wtranżoliła dwa pierogi, załadowała się w żółte ubranie(tydzień kolorów, te sprawy), uzbroiła w plecak i kapcie na buty i pognała do sąsiadki, która nas wozi. W samochodzie odbyła się standardowa gadka z kolegą(a raczej monolog, bo kolega jeszcze nie do końca ogarnia ekspresjonizm Chochlika- w sumie jeszcze nie znalazło się dziecko które by go ogarniało :D).
Już na widok budynku piszczała jak nakręcony szczeniak. Wpadła do szatni jak huragan, zrobiła "wyrzut z klapka", dała się usadzić na sekundy żeby założyć kapcie i... tyle ją widzieli. Dyrektorka dopiero po chwili zorientowała się, co się w ogóle stało(jak Chochlik-kradziej cichcem dokoptowała się do jej stołu i próbowała zwędzić nożyczki).
Nie tracąc chwili rzuciłam tylko:
- To pa, zostajesz tu, wrócę po Ciebie później!
Chochlik nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem. O tym, że mnie słyszała świadczyło tylko niecierpliwe machnięcie ręką mniej więcej w moim kierunku z pretensjonalnym "No paaaaa!"
Ach, te stresy, te rozpacze.
Teraz straszą mnie syndromem dnia drugiego. Że niby w drugim już będzie wiedzieć o co cho i nie będzie chciała iść.
Ale póki co- my się tym nie przejmujemy :D
No, to matka-socjopatka idzie pracować. Na kompie. Oglądając serial, żrąc chipsy i żłopiąc energetyka. Przede mną błogie, cudowne, najpiękniejsze w świecie 8 godzin świętego spokoju.
Ja chyba nie powinnam mieć dzieci :D